Dawno temu C.S. Lewis, autor Listów starego diabła do młodego, napisał, że „ludzie wierzą w diabła albo zbyt gorliwie, albo zbyt słabo”. Tę opinię, z niemałą radością, zdaje się podzielać autor niniejszego apokryfu, Satan Asso, który tym bardziej się umacnia, im mniej go zauważamy, i tym jest szczęśliwszy, im my bardziej nieszczęśliwi.
Dość powiedzieć, że schlebia mu to, iż dziś nikt prawdziwie rozsądny już w niego nie wierzy. „Na tym – wyznaje nie bez pychy – polega moja przebiegłość, iż pozwalam ludziom ufać, że… nie istnieję.” Dlaczego zatem ta książeczka? To po prostu dowód pewności, że nie znajdzie się pośród nas wielu, którzy zechcą te Zwierzenia potraktować poważnie, a tym bardziej odnieść wprost do siebie, czytając je poniekąd à rebours.
I jeszcze jedno, ci, którzy uznają tę lekturę za stratę czasu, zyskują teraz kilka wolnych chwil, ale w dłuższej perspektywie, w wieczności, tracą jednak wszystko. Lecz o tym nasz przewrotny autor nie zająknie się ani słowem.
wyznanie wydawcy
TYM RAZEM UMYWAM ręce. Wydaję tę książkę – o ile można to nazwać książką – tylko dlatego, że jak doniesiono mi z wiarygodnego źródła, w przeciwnym razie grożą mi męki piekielne. Wiem, że to tchórzostwo, ciekawe jednak, jak zachowałbyś się na moim miejscu Ty, Czytelniku. Fakt, że jeden czy drugi maszynopis dociera do wydawcy w butelce, to żadna nowość. Ale żeby przecisnął się przez niezbyt ładnie pachnące szczeliny mojej własnej duszy, to historia zupełnie wyjątkowa. Tak właśnie było. Po prostu nie mogłem powiedzieć „nie”. Powiada wschodnia baśń: Pewien człowiek, szukając samego siebie, zabłądził na pustyni. Pozostała mu tylko nadzieja, że ktoś zacznie go szukać. I wówczas spostrzegł, że dobrze jest szukać samego siebie, ale jeszcze lepiej być szukanym. Co ma z tym wspólnego ta książeczka?
Otóż coś ma. Rzecz w tym, że zbłądziłem, poszukując samego siebie, i z szukającego stałem się szukanym. Byłoby lepiej, gdyby do tego nie doszło. Tym bowiem, który mnie szukał, szukał mnie zawsze, a właściwie: czyhał cierpliwie na moją słabość, okazał się diabeł. Nie umiałem (czy nie chciałem?) mu odmówić. No i rad nierad musiałem coś zrobić z tym zakalcem, z tymi zapisanymi bez ładu i składu stroniczkami, cuchnącymi siarką i wilgotnymi od święconej wody, a szatańska pycha podszepnęła mi, żebym je jednak opublikował (jakiż lepszy „hit” mógłby wpaść wydawcy w ręce?).
Żałuję. Biję się w piersi. Ale tak spieszno mi wyrazić skruchę, że nie mam już czasu prosić o wybaczenie.